




Jeszcze przed północą było wiadomo, że dzieje się coś poważnego. Telefony przestały działać. A na strajk na Politechnice Warszawskiej zaczęli przychodzić pierwsi ci, którzy uniknęli aresztowania. Wiedzieliśmy już, że spacyfikowano siedzibę Regionu Mazowsze „Solidarności” na ulicy Mokotowskiej.
Z Piotrkiem Niemczyckim pojechaliśmy sprawdzić co się dzieje na Szpitalnej w siedzibie Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Tam na szczęście nic się nie działo. Mieli wieści z miasta i czekali z niepokojem na to, co miało się nieuchronnie wydarzyć. Z Piotrkiem pojechaliśmy jeszcze w parę miejsc i znów wróciliśmy na Szpitalną. Nie mieliśmy dobrych wiadomości. Był środek nocy i ktoś wpadł na pomysł, żeby zawiadomić władze kościelne.
I znów we dwóch ruszyliśmy. Próbowaliśmy i tu, i tam. Albo na przeszkodzie stał zepsuty dzwonek, albo dziwni faceci pod drzwiami. Podjęliśmy decyzję idziemy do Prymasa. Zawitaliśmy na Miodową. Stanęliśmy pod wielką bramą i bez wahania zadzwoniliśmy. Nagle za naszymi plecami zatrzymały się dwa samochody. Chwila nieprzyjemnej niepewności. Ale to wyglądało na limuzynę z obstawą. Nie wiedzieliśmy, czy w zaistniałych okolicznościach to dobrze czy źle. Nie było sensu też nigdzie uciekać, więc w środku nocy staliśmy jakby się nic stało i w najbardziej naturalny ze wszystkich możliwych sposobów dzwoniliśmy do tej bramy.
Z samochodu wysiadł człowiek, który pewnie był borowcem, dla nas wyglądał jak klasyczny ubek. Ociężały, trochę nawet misiowaty. Ubrany w jakąś jesionkę z futerkowym kołnierzykiem, na głowie miał typowy dla nich kapelusz z malutkim rondem. Podszedł do nas. Stanął obok. Nie patrzył na nas. Udawał - podejrzewam - że nas nie widzi. Milcząc, z pewnym ociężałym dostojeństwem uniósł rękę i nacisnął dzwonek. Zadzwonił.
Przez jakiś czas staliśmy i tak sobie dzwoniliśmy. Raz, on, raz my, raz on, raz my, raz on, raz my...
W pewnym momencie otworzyły się drzwi w oficynie. Wyszedł cieć i jak gdyby nigdy nic zaczął odgarniać śnieg. Cieć szuflą śmiga i tu i tam, uwija się jakby pracował na akord, a my z ubekiem przy bramie dzwonimy. Raz on, raz my, raz on, raz my...
W końcu uznaliśmy, że ubek i tak dzwoni, więc trzeba dotrzeć do ciecia w sposób bezpośredni. Oddaliśmy się z 10-15 metrów od ubeka i zaczęliśmy nawoływać ciecia. Cieć jak to cieć początkowo udawał, że nic nie słyszy. Aż wreszcie w pewnym momencie zdecydował się do nas podejść. Przedstawiliśmy mu co się dzieje w Warszawie i poprosiliśmy, żeby nas skontaktował z jakimś sekretarzem Prymasa.
Wtedy cieć dostojnie z pewnym ociąganiem otworzył bramę. Wjechała limuzyna, był w niej ówczesny kierownik Urzędu do spraw Wyznań min. Jerzy Kuberski. Samochód stanął pod wejściem głównym. Nas cieć poprowadził bocznym do jakiegoś młodego księdza, któremu opowiedzieliśmy o tym co się dzieje w nocy w Warszawie.
Wróciliśmy z pewnymi perturbacjami na Szpitalną, gdzie wysłuchaliśmy pierwszego wystąpienia telewizyjnego Jaruzelskiego, (dziś byśmy powiedzieli premierowej emisji). To co się wydawało złym snem stało się jawą. Siedzieliśmy tam nie wiedząc co o tym myśleć. I wtedy ktoś wstał i powiedział: - Patrzcie to Wrona. Nie kojarzyliśmy, więc on tablicy napisał pełną nazwę i podkreślił skrót.
Nie było co siedzieć, więc zaczęliśmy ratować to, co było do uratowania: sprzęt poligraficzny i pieniądze. Schodziliśmy do podziemia.
Czytam komunikaty z Krakowa, który szykuje do wielkiej bitwy. Walka jest już teraz bezwzględna, a przeciwnicy dotychczasowego włodarza miasta sięgają po najstraszliwszą broń. Róża Maria Gräffin von Thun und Hohenstein de domo Wożniakowska kolportuje na fejsbuku wiersz, prawdopodobnie własnego autorstwa, w którym demo-kracik ma wrzucić najpierw granacik w piernacik, by potem wygrać skreślając kwadracik.
Tocząca się w tym mieście walka wywołująca emocje, niepamiętne od czasów chyba Rzeczpospolitej Krakowskiej, jest dla mnie zupełnie obojętna i niezrozumiała. Ale jak przeczytałem, że jeden z moich znajomych woli mieć uboższą męskość, by tylko dotychczasowy prezydent nie wygrał, poważnie się zaniepokoiłem.
Szybko i nerwowo wśród rozlicznych judaików i varsavianów zacząłem szukać czegoś co, by mi choć w części wytłumaczyło złożoność duszy krakowskiej.
Najpierw wpadły mi w ręce „Pamiętniki” Eryka Lipińskiego wydane w 1945 roku w Krakowie. Na stronie 142 znalazłem następujący fragment, w którym artysta opisywał jak po upadku Powstania Warszawskiego znalazł się w Krakowie.
„Do Związku Plastyków nas nie przyjęto - pisał Lipiński - ponieważ krakowscy artyści zażądali, żebyśmy przedstawili komisji artystycznej namalowane przez nas obrazy olejne. Jako że ich pracownie i dorobek pozostały nienaruszone, nie wyobrażali sobie, że opuszczając zburzoną Warszawę nie wzięliśmy pod pachę obrazów”.
To nie wytłumaczyło mi jednak złożoności duszy krakowskiej i znów wpychało mnie w odmęty stereotypów regionalnych. Bijąc się w piersi w duchu kościoła łagiewnickiego i nucąc melodie z Piwnicy pod Baranami postanowiłem pogłębić się poezją. Wybór padł na klasyka. Jarosława Iwaszkiewicza „Liryki”. Dobrze.
Przerzucając kartki tego cudownego tomu wzrok mój przyciągnął wiersz „Kraków”:
„Jaki miły ten Kraków. Sami nieboszczycy:
To pani Arturowa wysiada z karocy,
Tu Boy chodząc po rynku wielkim głosem krzyczy
Z żalu, zupełnie trzeźwy, o samej północy.
Tu Witkacy się kłania Fusi kapeluszem.
Niusia mnie list Lechonia, księcia Polaków.
A Mickiewicz się z krypty ciągnie - zacna dusza -
I pyta wciąż uparcie: to taki jest Kraków?”*
*Jarosław Iwaszkiewicz, „Liryki”, wyboru dokonał Autor, uzupełnił Jerzy Lisowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, wiersz ”Kraków”, s. 350