środa, 31 marca 2010

Drugi Meksyk

Właśnie wyszedł ode mnie. Na szczęście nie mówiliśmy o Kapuścińskim. Niestety, rozmawialiśmy o polityce. W Polsce, rzecz jasna. Znajomy boleje, że nasz kraj zmierza do modelu meksykańskiego
- PO będzie jedyną partią, będą rządzili przez długie lata. Czeka nas zastój, wszystko będzie trwało jak trwa, żadnego postępu i zmian - wieścił. Na chwilę przerwał, popatrzył na mnie, wziął oddech, przetarł ręką usta i mówił dalej: - Spełnia się sen Adama Michnika. Przecież dwadzieścia lat temu chciał stworzyć jedną partię, a z Polski drugi Meksyk. Na szczęście Lech Wałęsa zniszczył ten plan.
Przerwał i zaczął się w wpatrywać we mnie.
- Odnoszę wrażenie - powiedziałem - że teraz Wałęsa jest za modelem meksykańskim, a Michnik nie.

wtorek, 30 marca 2010

Mistrz. Cz. IV. Appendix

Zadzwonił do mnie znajomy i przypomniał o roli jaką odegrała Etiopia władana przez Hajle Selassjego w tworzeniu Organizacji Jedności Afrykańskiej. I jak bardzo to gremium straciło po puczu komunistycznym. Przypomniał też o jeszcze jednym wielkim przemówieniu cesarza Selassjego. Było to słynne "Posłanie do Narodów Zjednoczonych", przerobione i spopularyzowane później na pieśń przez Boba Marleya.

"(...)That until that day
The dream of lasting peace, world citizenship
Rule of international morality
Will remain in but a fleeting illusion
To be persued, but never attained
Now everywhere is war, war

And until the ignoble and unhappy regimes
that hold our brothers in Angola, in Mozambique,
South Africa sub-human bondage
Have been toppled, utterly destroyed
Well, everywhere is war, me say war

War in the east, war in the west
War up north, war down south
War, war, rumours of war

And until that day, the African continent
Will not know peace, we Africans will fight
We find it necessary and we know we shall win
As we are confident in the victory

Of good over evil..."


(Cyt. za Bob Marley, War)

Dziwne, nie? A przecież to był taki prymityw i bezduszny dyktator. Tak na marginesie smutne, że jedynym źródłem wiedzy o Etiopii (i jednym z niewielu o Afryce), dla polskich elit intelektualnych są "Cesarz" i "Heban" Kapuścińskiego. Nie smutne to nawet, a żałosne.

niedziela, 28 marca 2010

Mistrz. Cz. III. Lapidarium wieszcza

Czy można nie zauważyć ludobójstwa. Oczywiście, że można. Ale zacznę jak Mistrz. Od cytatu. Mistrza.
„Wracaliśmy przez rynek z jego workami mąki, połaciami mięsa i butlami wody mineralnej: wielki głód bowiem nie wynikał z braku żywności, lecz był skutkiem nieludzkiej relacji. Jedzenia w kraju starczało, ale kiedy przyszła susza, ceny poszły w górę i ubodzy chłopi nie mieli za co jej kupić. Oczywiście rząd mógłby interweniować, mógłby odezwać się także świat, ale z powodów prestiżowych władza nie chciała przyznać, że w kraju panuje głód, i odmówiła przyjęcia pomocy. W owym czasie umarło w Etiopii milion ludzi, ale ukrywał to najpierw cesarz Hajle Sellasje, a potem ten, który pozbawił go tronu i życia - major Mengistu. Dzieliła ich walka o władzę, łączyło kłamstwo”. (Ryszard Kapuściński, Heban, Czytelnik, Warszawa 1999 (wyd.II), s.143)
Wyobraźmy sobie, że w 1933 roku dziennikarz z jakiegoś dalekiego kraju po pobycie w Niemczech opisuje upadek Republiki Weimarskiej. Świat jest zachwycony jego książką „Hindenburg”, w której miażdżąco rozprawia się degrengoladą Niemiec po I wojnie światowej. Po prawie 15 latach autor przyjeżdża znów do Europy. Przemierza Stary Kontynent wzdłuż i wszerz, ogląda zniszczenia po kolejnej wojnie, odwiedza także Niemcy. Opisuje to co widzi. W Essen robi zakupy na miejscowym, czarnorynkowym bazarze. Kupuje amerykańskie konserwy, czekoladę i kilka kartonów Lucky Strike’ów. W książce notuje, że kłopoty aprowizacyjne Niemiec wzięły się ze spisku nazistów i żydowskich sklepikarzy, w wyniku czego zginęło kilka milionów ludzi.
Właśnie do takiego poziomu Kapuściński sprowadził problem ludobójstwa w Etiopii. Inaczej. Postanowił tego nie dostrzegać. Nie widzieć. W Etiopii po prostu umierali ludzie z głodu. Głównym sprawcą pozostaje cesarz Hajle Selassje, bo jak wiemy, w „Cesarzu” stworzony został obraz zbrodniczego systemu. Co z tego, że do najtragiczniejszych klęsk głodu, masowych wysiedleń i krwawego terroru, który pochłonął co najmniej 1,5 miliona ofiar śmiertelnych, doszło już po obaleniu i zamordowaniu Cesarza. W końcu sam sobie winien, mógł się nie dać zabić.
To nieważne, że za terror odpowiedzialny jest towarzysz Mengistu Hajle Marjam, zwany Czarnym Stalinem lub Kremlowską Papugą, jeden z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości.
Według obrazu stworzonego przez Kapuścińskiego i utrzymywanego przez jego wielbicieli (a raczej wyznawców) Hajle Selassje to prymitywny afrykański kacyk, nieokrzesany nieuk. Tak się dziwnie składa, że Cesarstwo Etiopii było dla Afryki tym, czym dla Europy Anglia, Szwajcaria, Watykan i Francja razem wzięte. Sam Cesarz, Człowiek Roku 1935 tygodnika „Time”, razem ze swoim narodem stoczył bohaterską siedmiomiesięczną wojnę z faszystowskimi Włochami Mussoliniego. Po przegranej wojnie dla całego świata stał się symbolem walki z faszyzmem. Jego przemówienie wygłoszone w 1936 roku na forum Ligi Narodów jest zaliczane do najważniejszych wystąpień XX wieku, i nadal jest najważniejszym przemówieniem jakie kiedykolwiek wygłosił afrykański przywódca. Przez lata kierując emigracyjnym rządem Selassje krążył po stolicach możnych ówczesnego świata zabiegając o to, by sprawy jego kraju nie zostały zapomniane. Odzyskanie niepodległości przez Etiopię w 1941 i powrót cesarza na tron roku dawały nadzieję, szczególnie w podbitej Europie, że cała faszystowska koalicja rychło padnie. Taki to był ten prymityw.
Osobiście podejrzewam, że Kapuściński należał do ludzi, którzy wierzą w zmyślane przez siebie historie. Nie wiem też, czy książka „Cesarz” oddaje nastroje panujące wśród ekipy Gierka, zapewne ci, którzy tak twierdzą, wiedzą lepiej. Pozostaje im uwierzyć. Myślę, że są to raczej klimaty bardziej oddające ducha kirgiskich elit. Ale to jest absolutnie nieważne.
Najważniejsze jest to, że nie ma w ogóle problemu ludobójstwa. A wydawałoby się, że wobec czegoś takiego nie można już przejść obojętnie. A jednak. Może nawet można wymyślać fakty i całe zdarzenia, ale ludobójstwa przemilczeć nie wolno.
Są tacy, którzy uważają, iż „Cesarz” odegrał podłą rolę, bo był moralnym usprawiedliwieniem dla reżimu Mengistu. Ale to zapewne nieprawda. Pewnie Kapuściński oburzał się na te zbrodnie dyskutując o tym w gronie znajomych. A gdzieś tam na dnie jego szuflady leży protest do świata. Dobre uzupełnienie do dzieł zebranych.
Tygodnik „Polityka” ostatnio określił Mistrza wieszczem. Nie wiem, co Mistrz zwieszczył, ale jeśli ktoś zastanawia się nad tym jak można było przemilczać Zagładę Żydów, powinien zainteresować się przemilczaniem ludobójstwa w Etiopii, ze szczególnym uwzględnieniem roli Kapuścińskiego i „Cesarza”. Jest to lekcja tyleż pouczająca, co smutna.

PS. To tak na marginesie książki Artura Domosławskiego, którą uważam za świetną. Czytałem ją też jako rzecz bardzo osobistą, rozliczenie z własną fascynacją Kapuścińskim.
Kika tym razem nie chciała dać rysunku. I co gorsze powiedziała, że w ogóle żadnych dawać nie będzie, bo zakłada własnego bloga. Trzymam kciuki!

niedziela, 14 marca 2010

Mistrz. Cz. II. Ból pleców


Zgadzam się z Urbanem, który uważa, że najciekawsze reporterskie dokonania Kapuścińskiego są nieznane szerszej publiczności, bo opublikowano je w wewnętrznym biuletynie PAP. Dlatego były dostępne jedynie wybranym ważniakom z PRL-u.
Długo nie wiedziałem, czemu przy lekturze książek Kapuścińskiego bolą mnie niemiłosiernie plecy. Wyjaśnił mi to kiedyś sam autor. Opowiadał w telewizji, że jeśli chce się dobrze skoncentrować to musi przed pisaniem położyć się na gołej podłodze. Jak poczuje ból w plecach, to od razu lepiej mu się pisze.
Nigdy nie zachwycałem się pisarstwem autora książki “Kirgiz schodzi z konia”. Dla mnie jego twórczość jest smętna, pozbawiona poczucia humoru, a zdania widać, iż sklecone w nieprawdopodobnych męczarniach. Cała siła tej literatury to ten potworny ból pleców, który udało mu się przekazać.
Miałem wątpliwą przyjemność recenzować „Imperium” w „Życiu Warszawy”, rzecz nieciekawą i po prostu słabą. Najciekawsze w niej były cytaty użyte jako motto i do tego sprowadzała się też moja recenzja. Niebawem okazało się, że Kapuściński wydzwaniał do wszystkich, którzy mogli mieć wówczas wpływ ma moje zawodowe losy, mówiąc im o mnie najgorzej jak się dało i żądając podjęcia drastycznych wobec mnie kroków. Akcja się nie powiodła, tekst ukazał się tuż przed świętami, więc telefoniczny atak na znajomych autora „Kirgiza”, nastąpił podczas świątecznych posiłków. W takiej sytuacji mało kto chciał się emocjonować problemami czyjejś wielkości. Jak na reportera Mistrz słabo kojarzył.
Twórczość i postać Kapuścińskiego mnie nie ekscytują. Uważam, że za 20-30 lat nikt nie bedzie czytał jego książek. Czy ktoś pamięta - poza mną, paroma antykwariuszami i historykami - jak wielka była przed wojną gwiazda Tadeusza Teslara?
Z Teslara na pewno skorzysta jeszcze jakiś badacz, ale już z publikacji Mistrza nie skorzysta nawet żaden historyk, bo najpierw będzie musiał ustalić, który fakt narodził się w głowie autora.
Zresztą, to nie jest ważne czy zmyślał. Przecież od politycznego reportażu zagranicznego nikt w PRL nie wymagał prawdy! To jest zupełnie nowe kryterium. Wówczas oceniało się, czy rzecz była paskudnie propagandowa, czy też dało się z niej wyłuskać jakieś prawdziwe informacje. I wtedy taki miał utwór użyteczną praktyczność. A to skorzystały z niego dzieci w szkole, a to można było sobie pomarzyć o życiu w innym świecie. Z Kapuścińskiego to nawet mojej koleżance z podstawówki nie udało się napisać referatu o dekolonizacji Afryki. O, taki był z Mistrza pożytek.
Nie obchodzi mnie też, czy Kapuściński donosił, czy nie donosił. Zupełnie nie interesuje mnie, czy i co tłumaczył w Afryce radzieckim doradcom. Deklarował, że jest komunistą, więc co miał ryć pod towarzyszami? Jakiś absurd. I jeszcze to czepianie się, że raz walczył z bronią w ręką? Właśnie, dlaczego tylko raz?

PS. Kolejny swój rysunek udostępniła mi Kika, której bardzo za to dziękuję. Wszelkie prawa zastrzeżone.

piątek, 12 marca 2010

Mistrz. Cz. I. Brytan Lulu


Są ludzie, którzy boją się psów. Na ich widok nawet mały kanapowiec zmienia się warczącego potwora. Najbardziej znudzony, otępiały, ślepy i głuchy pies natychmiast, gdy przechodzą obok niego, gryzie im łydki. Im mniejszy pies, tym większa z niego bestia.
Do takich ludzi musiał należeć Ryszard Kapuściński. Kimś takim musi być autor biografii Mistrza, Artur Domosławski.
Obydwaj z Lulu, ukochanego psa Hajle Selassjego, uczynili potwora, który niszczył państwo etiopskie. U Mistrza Lulu patologicznie poniżał masy pracujące Abisynii. To potworne, brutalne i cyniczne reakcyjne zwierze obsikiwało nogi uciemiężonych proletariuszy. Aż dziw skąd miało w sobie tyle moczu.
Z kolei Domosławski przedstawia państwową wizytę Lulu i towarzyszącego mu cesarza na prastarej piastowskiej ziemi. I podczas tej wizyty w ojczyźnie Bieruta i Bermana Lulu prowokacyjnie ucieka, chowa się na długie godziny w kuchni pełnej frykasów z Baltony i Konsumów. Trwały pełne nerwów długie poszukiwania, powaga wizyty została zakłócona, jej przebieg do końca wisiał na włosku.
Czytając Kapuścińskiego i Domosławskiego widać, że nie lubią psów, nie mają o nich zielonego pojęcia. Tak jak i o ich właścicielach. Gdy psy sprawiają sobie Clintonowie i Obamowie, by zresztą w ten sposób umizgiwać się opinii publicznej, wszystko jest w porządku. Nikogo to nie drażni Ale już z prymitywnego władcy afrykańskiego można sobie porobić jaja. To takie proste, a że to pewien stereotyp kulturowy? Kto zauważy? Mrugamy oczkiem.
Prawdziwość historii Kapuścińskiego kwestionują eksperci. Domosławski powie, że mu warszawską historię opowiedział pewien znany notabl z PRL. A mnie inny opowiedział następującą. Otóż rzeczywiście Lulu uciekł. Wiadomo, wybrał wolność w państwie robotników i chłopów. Informacja ta początkowo ucieszyła władze PRL, ale zaraz przestraszyła ich prośba cesarza, który postanowił zostać w Polsce dopóki nie odnajdzie się Lulu. Lęk, że w Warszawie znów będzie urzędował koronowany władca przeraziła potajemnie obradujące Biuro Polityczne KC PZPR. Postanowiono podjąć zdecydowane działania.
Z radzieckiego cyrku, który występował pod Władywostokiem ściągnięto samolotem psa odpowiadającego rysopisem Lulu. Po drodze nauczono go komend w językach amharskim, gyyz, harare i tigre, szyfrów po rosyjsku i tez ostatniego zjazdu KC KPZR. Już po wylądowaniu w Warszawie nowy Lulu opanował powitania po hiszpańsku i niemiecku, to na wypadek przyszłych kontaktów z doradcami z Kuby i NRD.
Pies z nic nie podejrzewającym cesarzem wrócił do Etiopii, gdzie do końca swoich dni pełnił dwuznaczną rolę. Z jednej strony przymilał się do władcy, z drugiej przesyłał regularnie meldunki do Moskwy i przygotowywał przyszły pucz. Ale na zewnątrz wszystko wyglądało tak jak dawniej. Poza jedną rzeczą. Pies sikał na kogo popadnie. Martwiło to władcę. Nie wiedział on, że to taki zwyczaj pijanych oficerów KGB.
Ktoś powie paskudny stereotyp. A Kapuścińskiego i Domosławskiego co lepszy? W zwierzętach i stereotypach tkwi ogromna siła. Przekonał się o tym kiedyś miłościwie nam niepanujący Marian Krzaklewski, który zapowiedział, że po wygranych wyborach prezydenckich nie będzie zabierał ze sobą do nowej rezydencji swojego królika. Dokładnie co gadał na ten temat nikt już nie pamięta, ale wszyscy byli przekonani, że najnormalniej w świecie go uśpi. Przed oczami całego narodu stanął obraz Krzaklewskiego, który po zaprzysiężeniu wchodzi do pałacu i zżera na pierwszy posiłek potrawkę z królika. Zwierzaka, do którego tuliło się wcześniej jego dziecko. Ta kanibalistyczna wizja powoduje, że - moim zdaniem - Krzaklewski nie ma do końca życia szans, nawet w wyborach do komitetu domowego.
Proszę, więc nie szargać pamięci Lulu! Ręce precz od Lulu! Bo ugryzie.

PS. Rysunek udostępniła mi Kika, której bardzo za to dziękuję. Wszelkie prawa zastrzeżone.

czwartek, 11 marca 2010

Bóg-matka i Koreańczycy w parytecie

Jestem zwolennikiem parytetu. W każdej sprawie i dla każdej grupy. A dlaczego nie? Jedni mają mieć lepiej od drugich. Jakim prawem? Niech wszystkim będzie kiepsko. Dlatego parytet musi też obejmować wiek i wykształcenie. W Sejmie powinien zasiadać np. tylko jeden analfabeta, a nie tak jak jest teraz…
Właśnie tradycyjny Międzynarodowy Dzień Kobiet w tym roku upłynął pod znakiem dyskusji o parytecie. Śmieszy mnie ta debata, zwłaszcza z pozycji zatwardziałych mężczyzn, stanowczo przeciwstawiających się temu – jak to określają – idiotyzmowi. Bredzą, nie wiedzą też co czynią.
Jeśli kobieta chce futro, niech sobie kupi futro. Nie ma co jej zabraniać, bo ona i tak je będzie miała. Ktokolwiek myśli, że jest inaczej, gada głupoty. Ale kobieta nie pragnie już futra. Marzy o innych sprawach. I dobrze. To świadczy o naszym postępie cywilizacyjnym.
Kiedyś bajerowało się kobiety na futro lub biżuterię. Teraz trzeba na parytet. Co gorzej? Wcale nie. Efekt taki sam. A jaka oszczędność.
Tak sobie rozmyślałem w dzień moich urodzin, który co roku jest 8 marca, gdy nagle usłyszałem dzwonek do drzwi. Otworzyłem. I ujrzałem parę młodych ludzi. Para, nie para. Krótko mówiąc, przyszli do mnie w parytecie. Oczy mieli skośne. Oboje ukłonili się zgodnie ze wschodnim zwyczajem, a mężczyzna zaczął mówić: - Jesteśmy z Korei, i chcemy ćwiczyć mówić po polski.
- Bardzo mi miło – odpowiedziałem w pokłonie.
- My chcieć rozmawiać z pan – kontynuował mężczyzna czyniąc kolejny pokłon, na co odpowiedziałem milczącym skinieniem.
- Czy pan interesować się bóg-matka? – zapytał nagle mężczyzna czyniąc ze znaku zapytania ukłon.
- Nie interesować mnie ani bóg, ani matka – odpowiedziałem czyniąc stanowczy skłon.
- A czy nie chcieć o tym porozmawiać? – pokłon i riposta Koreańczyka były błyskawiczne.
- Nie chcieć – odpowiedziałem gwałtownym ukłonem uważając jednak, by nie stał się on tradycyjnie polskim uderzeniem „z główki”.
- A czy nie chcieć o bóg-matka porozmawiać w przyszłości – skłony mężczyzny stawały się coraz bardziej natarczywe.
- Nie interesować mnie i bóg, i matka – powtórzyłem cedząc słowa przez zęby podczas głębokiego i szybkiego pokłonu. – Nie chcieć – dorzuciłem jeszcze kurtuazyjnymi ukłonami. – Jam wam dziękować za miła rozmowa. Życzyć wszystkiego najlepszego - bredziłem szukając podczas ukłonów klamki.
Bałem się o dziewczynę, która przez cały czas rozmowy nic nie mówiła, kłaniając się jedynie w rytm naszej dyskusji. Teraz lękałem się, że zamykając zbyt gwałtownie, moje drzwi spotkają się z jej kłaniającą głową. Na szczęście wykonali ukłon z krokiem do tyłu i wrota do mojego zamku mogły zostać zamknięte.
Byłem wykończony. Czułem, że zaraz bym skapitulował. Kobiecie można ofiarować futro lub parytet, ale co można dać uprzejmym Koreańczykom w parytecie z bogiem-matką?