sobota, 27 lutego 2010

Marsz żałobny dla dłoni Chopina

- A tak sobie popierdalam - odpowiedział kiedyś Fryderyk Chopin na w końcu dość banalne pytanie George Sand: - Cóż pan tak pięknie gra?
Kilka lat temu jedna z największych firm fonograficznych na świecie wydała cykl płyt z muzyką wielkich kompozytorów. Każdemu geniuszowi przypisano jakąś porę dnia lub okazję, do której najlepiej pasuje jego muzyka. „Chopin for breakfast” - nosiła tytuł jedna z płyt tej kolekcji. Patrzcie, my, żeby słuchać Chopina musimy wprowadzić stan wojenny lub pójść na pogrzeb, a oni go słuchają tak po prostu na śniadanie.
Popularny pod koniec Gierka dowcip, który przytoczyłem na początku, przypomniał mi się podczas spotkania w gronie znajomych, którzy utyskiwali nad polskimi przygotowaniami obchodów Roku Chopinowskiego. Ich zdaniem to kompromitacja i amatorszczyzna. Mówili, że cały świat zarobi na Chopinie, tylko nie Polska.
Można było zbudować wielką salę koncertową - mówiła koleżanka. - A my co? Nic. W końcu od dwustu lat wiadomo, kiedy wypada jego dwusetna rocznica urodzin.
Coś w tym musimy być. Jakieś dwa miesiące temu podczas przerwy w Teatrze Wielkim widziałem zamknięte w oszklonej gablocie gadżety przygotowane z okazji tej rocznicy. Widziałem je tam pierwszy i ostatni raz. W Warszawie za to od wielu lat mogę kupić bez trudu - skądinąd bardzo gustowne - souveniry związane z Mozartem. Pamiątki chopinowskie są już zapewne w drodze do kolejnej gabloty. W Muzeum Narodowym.
Pamiętam, a było to u schyłku Gomułki, razem z moją klasą ze szkoły podstawowej odwiedziliśmy Żelazową Wolę. Po zwiedzaniu pozwolono nam zrobić zakupy w sklepiku z pamiątkami. Było tam kilka pożółkłych pocztówek i ze dwie zakurzone broszurki. Wszystko ponure, w tonacji buro-czarnej.
Ale nagle dostrzegłem coś niezwykłego. Pamiętam, jakby to było dziś. Leżała na półce w paskudnym, szarym pudełku. Jakby czekała specjalnie na mnie. Biała, chuda i piękna dłoń. Gipsowy odlew dłoni Chopina. Od razu zapragnąłem ją mieć, ale - niestety! - rodzice dali mi za mało pieniędzy. Pragnienie nie zostało spełnione.
Kiedy kilka lat później zawiozłem zaprzyjaźnionego Szweda do miejsca narodzin kompozytora miałem przy sobie odpowiednie środki finansowe na spełnienie marzenia, ale dłoni muzyka w sklepiku już nie było.
Poruszono we mnie pragnienia, których nikt nigdy nie mógł spełnić. Zostałem oszukany. Niedługo po szkolnej wycieczce pobiegłem do kościoła św. Krzyża, gdzie spoczywa serce kompozytora.
Wchodzę, rozglądam się i tego, czego szukam wzrokiem nie widzę. Gdzie jest ten słój z formaliną? Są jakieś wieńce. Szkolne tarcze. Tablica. Biało-czerwone szarfy. Płonące znicze. Jest patetyczno-patriotyczny nastrój. A serca w słoju nie ma.
Czar prysł, pozostała tylko muzyka.
Piszę o tym wszystkim, bo przecież jestem dla wielkiego muzyka kimś bliskim. W końcu Towarzystwo Chopinowskie, po tym jak kilka lat temu napisałem tekst o wódce „Chopin”, w swojej bazie danych zakwalifikowało mnie jako „osobę związaną z Chopinem”. Jestem mu bliski, więc mam szczególne prawa. To tak, żeby nie było jakichś wątpliwości.
A tak swoją drogą, może teraz uda mi się kupić ten gipsowy odlew jego dłoni.

piątek, 26 lutego 2010

Aport rzeczowy

A już myślałem, że franciszkanie poszli drogą karmelitów bosych. A raczej nagich. Pamiętając, że zakon franciszkanów posiada jakieś resztki udziałów w Telewizji Puls, entuzjastycznie przyjąłem nową ofertę programową, a szczególnie misyjny program „Goło i wesoło”.
Idea tego programu jest banalnie prosta. Skąpo ubrana dziewczyna wykonuje jakieś banalne prace. A to myje szybę, a to ryje asfalt młotem pneumatycznym, a to pyta się o drogę. W trakcie tych czynności nagle jej bluzka spada i obnaża całkiem ładne piersi.
Byłem zachwycony. Wyglądało, że zakonnicy w sposób nowoczesny i atrakcyjny chcieli młodej i zdemoralizowanej publiczności przedstawić ideę zakonu żebraczego.
Niestety, byłem w błędzie. Okazało się, że braciszkowie pozbyli się ostatecznie swoich udziałów, a ekranowa obecność cycatych sióstr jest inicjatywą nowego właściciela. Zapewne przedstawił dzieje ostatniego aportu rzeczowego franciszkanów.

wtorek, 23 lutego 2010

TW Anaruk

Anaruk powrócił w sposób okrutny. Jako lektura szkolna mojego dziecka. Ten eskimoski chłopiec i jego grenlandzkie problemy na jakiś czas wtargnęły brutalnie w naszą zwykłą warszawską codzienność. I ten jego autor, ten Centkiewicz, którego nazwisko nieświadomie ciągle przekręcałem.
- Tato, to Centkiewicz - powtarzała córka z pewną niecierpliwością.
W końcu zaingerowała żona widząc, że zarówno ja (poza przekręcaniem nazwiska) jak i dziecko nie mamy żadnego pomysłu na wymyślenie dalszych przygód małego Eskimosa. Od razu zasugerowała, że powinno dojść do ponownego spotkania pisarza z chłopcem, ale stanowczo odrzuciła moją i córki sugestię, by przyjechał do Polski i po kąpieli w Wiśle cały w bąblach trafił do szpitala.
- Nie wygłupiajcie się - powiedziała i zaczęła snuć opowiadanie. - Anaruk bardzo się nudził, aż pewnego dnia na Grenlandię przyjechał Cenckiewicz...
Pomyłka była nieunikniona.
- I dopiero wtedy zaczęło być tam ciekawie - dodałem.

wtorek, 16 lutego 2010

Bój ich ostatni

A jednak żona ma rację. – Jak zawsze – sama pewnie powie tak, gdy zapozna się wreszcie z tym moim stwierdzeniem. Jestem zakupoholikiem, a moich antychińskich nastrojów zaczynam się wstydzić, bo wypadam na strasznego nacjonalistę. Przecież prawda jest taka, że rodzimą produkcję zacząłem tępić od czasu, gdy zauważyłem, że ona tępi nas niskich, którzy ledwo co osiągnęli metr i te 70 centymetrów. Krajowi producenci uważają, iż mężczyzna zaczyna się od 180 centymetrów. Niższy jest jedynie istotą niegodną uwagi, która może mieć za długie rękawy i nogawki. Ma płacić, dziękować i nic nie gadać. Kurduple zasrane.
Dlatego też od kilku lat z przyjemnością robię zakupy korzystając z usług firm zachodnich, które na niskich patrzą życzliwiej niż rodzimi producenci. W końcu ta Europa to jedna wielka rodzina i każdy z nas jest nieślubnym potomkiem królowej Bony.
A zemsta bywa słodka. Bardzo słodka. Robiąc porządki polegające na pozbyciu się starych gazet, a jest to czynność dla mnie bardzo wyczerpująca, bowiem każdą gazetę czytam od nowa odnajdując w niej treści, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi, a więc robiąc te porządki (czyli czytając stare gazety) zauważyłem, iż na jesieni 2009 roku zapowiadano upadek kilku polskich firm odzieżowych. Od razu poczułem się lepiej. Niscy górą!
Oto mój banalnie prosty protest, mój jednoosobowy bojkot przyniósł kolosalne efekty. Ci, którzy byli przeciwko mnie padają jak mrówki. Ich nazwy co prawda nic mi nie mówią. Ale to nic. Niech teraz drżą następni: firmy komputerowe i telekomunikacyjne, dostawcy internetu i facet z warzywniaka. Będzie to wasz bój ostatni!
O! A tu napisali, że wszyscy szyli w Chinach. Czyli jednak nie żona, ale to ja mam rację!

poniedziałek, 15 lutego 2010

Nie oddamy Chińczykom ani jednego guzika

Idąc Alejami Jerozolimskimi wstąpiłem na chwilę do sklepu z artykułami skórzanymi. Ten sklep w Śródmieściu Warszawy istnieje od niepamiętnych czasów i przetrwał mimo różnych dziejowych oraz rynkowych zawirowań. W przeszłości rzadko do niego zaglądałem. Ostatni raz byłem… Nie pamiętam kiedy.
Wstąpiłem trochę z sentymentu, trochę z ciekawości. Zmiany są, więcej walizek ze sztucznych materiałów niż ubrań ze skóry. Ale nastrój, a raczej duch przeszłości, w postaci pewnej ponurej pustki nadal unosi się w tym miejscu.
Miałem już wychodzić, aż nagle dostrzegłem skórzaną brązową kurtkę, która była wielokrotnie przeceniona. Przymierzyłem, pasowała, więc zapytałem panią ze sklepu, dlaczego taka tania. – Bo nie ma gwarancji – odpowiedziała i wytłumaczyła, że jest to kurtka z ostatniej partii szytej w Polsce, bo firma produkcję przeniosła do Chin.
Świadomość, że dzierżę w dłoniach być może ostatnią kurtkę skórzaną uszytą na ziemiach polskich nadała jej charakter niemalże narodowej relikwii. Zresztą, w końcu jestem historykiem z wykształcenia, poczułem potrzebę zabezpieczenia dla przyszłych pokoleń ostatniego materialnego świadectwa produkcji skórzanej na obszarze między Odrą a Bugiem (już oczami wyobraźni widzę za kilkaset lat dysertację w „Kwartalniku Historycznym” pt. „Ostatnia kurtka skórzana w Warszawie na tle zaniku produkcji przemysłowej w Polsce na początku XXI wieku”).
Zapłaciłem i wyszedłem ze sklepu z poczuciem, żem nie gęś i swoją kurtkę mam. Uspokojony tym zmierzałem do domu cicho powtarzając pod nosem, niczym wschodnią mantrę: „Nie będzie mi Chińczyk pluł na kurtkę”.
W domu żona powiedziała, że dla zakupoholika każdy pretekst jest dobry.

sobota, 13 lutego 2010

Cztery nogi


Tak wygląda człowiek kulawy. Ofiara sportu. Aż korci, by go oszukać. Górne zdjęcie zrobił Szymon Pilarz, a dolne wykonał Janusz Poskrobko (za co im wielkie dzięki!).

piątek, 12 lutego 2010

Kulawa historia


Na ortopedii pod łóżkiem każdy ma po jednym kapciu. Czasami zdarza się ktoś kto ma dwa, co wcale nie oznacza, że ma się lepiej. Wręcz odwrotnie. Właśnie z nim może być gorzej.
Do takich obserwacji dochodziłem leżąc najpierw bez żadnego kapcia pod łóżkiem (to znaczy, całkowicie unieruchomiony), i później, już z tym jednym pantoflem.
Kilkumiesięczna rekonwalescencja przyniosła zupełnie inną konstatację. Gdy paradowałem przez miasto z wypasioną ortezą (dla tych, co nie wiedzą, to taki but, który zastępuje gips) byłem traktowany z pewnym nawet szacunkiem. I nie wiem, co było tego powodem, czy to, że mogłem być beneficjentem najnowocześniejszych osiągnięć medycyny, czy też ofiarą letniej eskapady na narty do Chile (dodam skromnie, żem się połamał na rolkach na Polach Mokotowskich).
Kiedy jednak już zdjąłem ortezę i zacząłem przemierzać świat oparty na kulach okazało się, iż ten świat w postaci rodzimej ludności zaczyna traktować mnie nader okrutnie. Otóż niemal na każdym kroku, w każdym sklepie lub kramiku próbowano mnie bezczelnie oszukać. Tam sklepikarka wciskała mi same zgniłe jabłka, tu mi kasjerka trzykrotnie zawyżała rachunek. Każden jeden chciał mnie okraść. Wyczuliło to moje zmysły ogromnie, ale i też skłoniło do pewnej refleksji, iż w narodzie musi być przekonanie, że jak ktoś kulawy to od razu ślepy i głupi.