piątek, 12 marca 2010

Mistrz. Cz. I. Brytan Lulu


Są ludzie, którzy boją się psów. Na ich widok nawet mały kanapowiec zmienia się warczącego potwora. Najbardziej znudzony, otępiały, ślepy i głuchy pies natychmiast, gdy przechodzą obok niego, gryzie im łydki. Im mniejszy pies, tym większa z niego bestia.
Do takich ludzi musiał należeć Ryszard Kapuściński. Kimś takim musi być autor biografii Mistrza, Artur Domosławski.
Obydwaj z Lulu, ukochanego psa Hajle Selassjego, uczynili potwora, który niszczył państwo etiopskie. U Mistrza Lulu patologicznie poniżał masy pracujące Abisynii. To potworne, brutalne i cyniczne reakcyjne zwierze obsikiwało nogi uciemiężonych proletariuszy. Aż dziw skąd miało w sobie tyle moczu.
Z kolei Domosławski przedstawia państwową wizytę Lulu i towarzyszącego mu cesarza na prastarej piastowskiej ziemi. I podczas tej wizyty w ojczyźnie Bieruta i Bermana Lulu prowokacyjnie ucieka, chowa się na długie godziny w kuchni pełnej frykasów z Baltony i Konsumów. Trwały pełne nerwów długie poszukiwania, powaga wizyty została zakłócona, jej przebieg do końca wisiał na włosku.
Czytając Kapuścińskiego i Domosławskiego widać, że nie lubią psów, nie mają o nich zielonego pojęcia. Tak jak i o ich właścicielach. Gdy psy sprawiają sobie Clintonowie i Obamowie, by zresztą w ten sposób umizgiwać się opinii publicznej, wszystko jest w porządku. Nikogo to nie drażni Ale już z prymitywnego władcy afrykańskiego można sobie porobić jaja. To takie proste, a że to pewien stereotyp kulturowy? Kto zauważy? Mrugamy oczkiem.
Prawdziwość historii Kapuścińskiego kwestionują eksperci. Domosławski powie, że mu warszawską historię opowiedział pewien znany notabl z PRL. A mnie inny opowiedział następującą. Otóż rzeczywiście Lulu uciekł. Wiadomo, wybrał wolność w państwie robotników i chłopów. Informacja ta początkowo ucieszyła władze PRL, ale zaraz przestraszyła ich prośba cesarza, który postanowił zostać w Polsce dopóki nie odnajdzie się Lulu. Lęk, że w Warszawie znów będzie urzędował koronowany władca przeraziła potajemnie obradujące Biuro Polityczne KC PZPR. Postanowiono podjąć zdecydowane działania.
Z radzieckiego cyrku, który występował pod Władywostokiem ściągnięto samolotem psa odpowiadającego rysopisem Lulu. Po drodze nauczono go komend w językach amharskim, gyyz, harare i tigre, szyfrów po rosyjsku i tez ostatniego zjazdu KC KPZR. Już po wylądowaniu w Warszawie nowy Lulu opanował powitania po hiszpańsku i niemiecku, to na wypadek przyszłych kontaktów z doradcami z Kuby i NRD.
Pies z nic nie podejrzewającym cesarzem wrócił do Etiopii, gdzie do końca swoich dni pełnił dwuznaczną rolę. Z jednej strony przymilał się do władcy, z drugiej przesyłał regularnie meldunki do Moskwy i przygotowywał przyszły pucz. Ale na zewnątrz wszystko wyglądało tak jak dawniej. Poza jedną rzeczą. Pies sikał na kogo popadnie. Martwiło to władcę. Nie wiedział on, że to taki zwyczaj pijanych oficerów KGB.
Ktoś powie paskudny stereotyp. A Kapuścińskiego i Domosławskiego co lepszy? W zwierzętach i stereotypach tkwi ogromna siła. Przekonał się o tym kiedyś miłościwie nam niepanujący Marian Krzaklewski, który zapowiedział, że po wygranych wyborach prezydenckich nie będzie zabierał ze sobą do nowej rezydencji swojego królika. Dokładnie co gadał na ten temat nikt już nie pamięta, ale wszyscy byli przekonani, że najnormalniej w świecie go uśpi. Przed oczami całego narodu stanął obraz Krzaklewskiego, który po zaprzysiężeniu wchodzi do pałacu i zżera na pierwszy posiłek potrawkę z królika. Zwierzaka, do którego tuliło się wcześniej jego dziecko. Ta kanibalistyczna wizja powoduje, że - moim zdaniem - Krzaklewski nie ma do końca życia szans, nawet w wyborach do komitetu domowego.
Proszę, więc nie szargać pamięci Lulu! Ręce precz od Lulu! Bo ugryzie.

PS. Rysunek udostępniła mi Kika, której bardzo za to dziękuję. Wszelkie prawa zastrzeżone.

2 komentarze:

  1. Biedny ten Marian K. Tyle czasu minęło, a ludzie nie potrafią mu wybaczyć.

    OdpowiedzUsuń
  2. I słusznie. Zeżreć własnego królika (a potencjalnie) to zbyt porażające. Zasłuży≥ sobie.

    OdpowiedzUsuń