Idąc Alejami Jerozolimskimi wstąpiłem na chwilę do sklepu z artykułami skórzanymi. Ten sklep w Śródmieściu Warszawy istnieje od niepamiętnych czasów i przetrwał mimo różnych dziejowych oraz rynkowych zawirowań. W przeszłości rzadko do niego zaglądałem. Ostatni raz byłem… Nie pamiętam kiedy.
Wstąpiłem trochę z sentymentu, trochę z ciekawości. Zmiany są, więcej walizek ze sztucznych materiałów niż ubrań ze skóry. Ale nastrój, a raczej duch przeszłości, w postaci pewnej ponurej pustki nadal unosi się w tym miejscu.
Miałem już wychodzić, aż nagle dostrzegłem skórzaną brązową kurtkę, która była wielokrotnie przeceniona. Przymierzyłem, pasowała, więc zapytałem panią ze sklepu, dlaczego taka tania. – Bo nie ma gwarancji – odpowiedziała i wytłumaczyła, że jest to kurtka z ostatniej partii szytej w Polsce, bo firma produkcję przeniosła do Chin.
Świadomość, że dzierżę w dłoniach być może ostatnią kurtkę skórzaną uszytą na ziemiach polskich nadała jej charakter niemalże narodowej relikwii. Zresztą, w końcu jestem historykiem z wykształcenia, poczułem potrzebę zabezpieczenia dla przyszłych pokoleń ostatniego materialnego świadectwa produkcji skórzanej na obszarze między Odrą a Bugiem (już oczami wyobraźni widzę za kilkaset lat dysertację w „Kwartalniku Historycznym” pt. „Ostatnia kurtka skórzana w Warszawie na tle zaniku produkcji przemysłowej w Polsce na początku XXI wieku”).
Zapłaciłem i wyszedłem ze sklepu z poczuciem, żem nie gęś i swoją kurtkę mam. Uspokojony tym zmierzałem do domu cicho powtarzając pod nosem, niczym wschodnią mantrę: „Nie będzie mi Chińczyk pluł na kurtkę”.
W domu żona powiedziała, że dla zakupoholika każdy pretekst jest dobry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz